sobota, 18 kwietnia 2015

"You are my heroine" part II

Wysoki, szczupły chłopak opierał się o jedno z drzew. Miał ciemnobrązowe włosy i oczy w podobnym kolorze. Wystające kości policzkowe i kilkudniowy zarost dodawały mu uroku. Wyglądał tak… dziko w czarnej skórzanej kurtce i ciemnych spodniach.
Amy zatrzymała się i patrzyła na niego.  Trzęsła się z zimna w mokrej sukience, która teraz lepiła jej się do ciała. Gdy gdzieś nad ich głowami przetoczył się grzmot, zadrżała. Nienawidziła burzy od tamtej nocy. Nocy, której nigdy nie zapomni.
- Właściwie tak – odpowiedziała po chwili, przypominając sobie jego pytanie.
- Jesteś studentką?
Potwierdziła.
- Nie zdążysz wrócić do akademika przed zmrokiem – stwierdził pewnie nieznajomy. – Chodź.
Amelie nie ruszyła się z miejsca.
- Nie pójdę nigdzie   z nikim kogo nie znam – odpowiedziała.
- Nie radziłbym zostawać tutaj na noc – odparł, nie zatrzymując się.
Po chwili wahania czarnowłosa ruszyła za nim.
- Może powiesz mi chociaż jak ci na imię? – zapytała.
- Imię to tylko plakietka – rzekł. – Marna plakietka, którą nadali ci rodzice.
- Nie ruszę się stąd dopóki nie powiesz – zagroziła, zatrzymując się.
On również się zatrzymał. Ale nie po to, żeby jej odpowiedzieć.
- Szybko! –szepnął Nieznajomy, chwytając ją za ramię i popychając w kierunku krzaków.
- Co…?
-Ćśśś – przyłożył jej dłoń do ust. – Zaufaj mi.
Znieruchomiała.
- Tam ktoś jest. Źli ludzie, których nie chcesz poznać – ciągnął szeptem. – Musisz tu zostać przez jakiś czas. Wrócę po ciebie. Przyrzekam.
Chłopak odsunął dłoń od jej ust.
- Zostań tutaj, Amelie.
Po czym oddalił się szybkim krokiem w stronę drzew.
- Nie ma mowy – powiedziała cicho do siebie, uśmiechając się pod nosem.
Szła na palcach, żeby nie robić hałasu. Trochę zabłądziła, ale go odnalazła.
- Czekam do piątku – usłyszała głośny męski głos, który zdecydowanie nie należał do jej Nieznajomego.
Zatrzymała się za grubym pniem drzewa i dyskretnie się wychyliła. Dookoła Nieznajomego stało trzech mężczyzn. Byli rośli i nie mieli włosów. Jeden z nich nachylił się nad N. i zadał mu cios w twarz. Ten jednak osłonił się ręką, z której teraz ciekła krew. Mężczyźni mruknęli jeszcze coś i szybko się rozeszli, niczym zjawy.
Amelie odczekała kilka chwil i wysunęła się zza drzewa. Podeszła od tyłu do N, który ściskał krwawiącą rękę. Odwrócił się, a ta podeszła do niego i złapała delikatnie jego rękę. Obejrzała ją uważnie, a potem tak naturalnie jakby robiła to codziennie potargała sukienkę z prawego boku i oderwała kawałek tkaniny. Potem założyła mu ją fachowo na rękę. Krwawienie ustało.

Uśmiechnęła się lekko i podniosła głowę. Wtedy uświadomiła sobie, jak blisko niego była. Mogła patrzeć na jego ciemne oczy. Były piękne. Już miała otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, gdy on pochylił się nad nią i dotknął swoimi ustami jej. 

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

"You are my heroine" part 1

Anglia. Tak daleko od domu.  Cóż…im dalej tym lepiej. Takie myśli krążyły po głowie tej młodej kobiety idącej ulicą z plecakiem  i walizką. Szła dość szybkim krokiem, widząc zbliżające się chmury. Nie lubiła moknąć, zresztą kto lubi?
Jej podeszwy rytmicznie stukały o chodnik, po którym szła. W końcu skręciła w prawo i jej oczom ukazał się duży budynek z kilkoma majestatycznymi wieżami. Zwróciła się w stronę budynku z przekrzywionym napisem „akademik”. Jej nowy dom.  Wchodząc wpadła przypadkiem na młodego mężczyznę. Miał bardzo jasne włosy i był wysoki.
- Przepraszam – rzuciła.
- Nic się nie stało – odpowiedział, uśmiechając się. – Jestem Dylan, miło mi – podał jej rękę.
- Amy. – uśmiechnęła się również, choć raczej tylko z grzeczności.
Amy wyminęła chłopaka  i udała się schodami na piętro. Wyciągnęła z plecaka klucz, który jakiś czas temu przysłano jej pocztą. Rozejrzała się w poszukiwaniu pokoju z numerem „215”. Minęła kilka korytarzy i w końcu je zobaczyła. Włożyła kluczyk i już miała otwierać, gdy drzwi się otwarły. Stała w nich niebieskowłosa  dziewczyna, uśmiechając się szeroko.
- Cześć – rzekła radośnie. – Będziesz moją współlokatorką?
- Wygląda na to, że tak – odparła Amy. – Jestem Amy Lee.
- A ja Sofia Smith.
Ku zaskoczeniu panny Lee, nowo poznana dziewczyna zamiast podać jej rękę rzuciła się jej na szyję. Cóż.. może to jakiś brytyjski zwyczaj -  pomyślała. Odwzajemniła krótko uścisk i się od niej odsunęła.
- Zajmuję łóżko po prawej! – zawołała niebieskowłosa i wybiegła na korytarz.
- W porządku – roześmiała się Amy.
Następnie weszła do środka i położyła swoją torbę na łóżku stojącym pod oknem. Rozpakowała się i postawiła na szafce nocnej zdjęcie. Uśmiechnęła się  do niego.  Chwilę później usłyszała pukanie do drzwi. Zanim zdążyła je otworzyć, do środka wszedł ciemnowłosy chłopak.
-Amy! – zawołał, biorąc dziewczynę w ramiona.
- Hej, kuzynie – uśmiechnęła się do niego Amelie. – Miło cię widzieć.
- A mi miło będzie, kiedy przyjdziesz wieczorem na małą imprezkę – rzekł, śmiejąc się.
- Pierwszy dzień studiów i już impreza? – zapytała śmiejąc się.
- Pewnie – odparł Charles. – Weź jakąś koleżankę. I spotykamy się o dziewiętnastej nad jeziorem.
Stanęła przed lustrem. Rozpuściła swoje długie, czarne włosy i założyła kwiecistą  sukienkę. Potem zrobiła sobie delikatny makijaż. I uśmiechając się do siebie, opuściła łazienkę.
- Gotowa? – skinęła głową Sofii.
-Jasne – odparła niebieskowłosa.
                Jezioro w mieście Oksford było niewielkie, ale za to dość głębokie i mocno zanieczyszczone. Kąpiele w nim były zakazane. Otaczając jezioro, wchodziło się do niedużego lasu. Kierując się w prawo, wychodziło się  z lasu na małą polankę. Tam właśnie trwała impreza.
Około dwunastu osób, z czego tylko Sofia, Charles i Dylan byli w miarę znani Amy. Pozostali byli od nich starsi. Część z nich tańczyła, część wstrzykiwała sobie coś w żyły, jeszcze inni kiwali się smętnie nad butelką wódki.
- Pobędę tu trochę i się zmywam – prychnęła Amy, siadając na wydeptanej trawie.
- Dlaczego? – zapytał Dylan, siadając obok niej.
- Ja tam zostaję – stwierdziła  Sofia, tarmosząc w dłoni butelkę piwa.
- Nie lubię takiego towarzystwa – odparła czarnowłosa.
Po chwili wstała i wzięła nieotwartą jeszcze puszkę piwa, stojącą obok jakiegoś śpiącego gościa.  Gdy wróciła, zobaczyła, że wszyscy są czymś zajęci.  Charles śpiewał „Chryzantemy złociste”, wyrażając swoje głęboko skryte emocje. Sofia właśnie całowała  się z Dylanem, który trzymał rękę pod jej spódnicą.
Amelie uśmiechnęła się tylko i oddaliła się w stronę lasu. Chciała pójść na krótki spacer.  Szła powolnym krokiem. W końcu oddaliła się na tyle, by nie słyszeć głosu imprezowiczów.  Zrobiło jej się chłodno, miała w końcu na sobie tylko cienką sukienkę. Wtedy gdzieś w oddali usłyszała grzmot.
Przestraszona zadrżała. Tylko nie burza…
I wtedy pojawił się On.

- Zgubiłaś się?

sobota, 4 kwietnia 2015

Hawaii 1

"Bez bólu i cierpień nie istniejemy."
- Eurypides

Słyszę głosy. Ludzi, którzy coś do mnie mówią. Lekarzy. Psychiatrów. Innych pacjentów.  Pytają o moje zdrowie.  
Nie jestem zdrowa. Straciłam zmysły. Zwariowałam.  Niby dlaczego mnie tutaj zamknęli? Oddział zamknięty.  Nie wpuszczają tu odwiedzających. Nawet China.
Jestem sama. Zamknięta w pokoju bez klamek w oknach.  Mogłabym się przecież zabić. Gdyby to było takie proste…
Ja już nie żyję. Umarłam wraz z Nim. Została tylko ta marna powłoka. Nie jestem sobą.
Gdybym była tą Kono, którą kiedyś byłam to bym tu nie siedziała. Uciekłabym. I bym go szukała. Bo on nie mógł tak po prostu umrzeć. Ludzie jak on nie umierają.
Tymczasem siedzę na łóżku i patrzę w ścianę. Coraz to nowe lekarstwa są pompowane w moje żyły. A ja umieram.
Bez niego.

Bez niego nie istnieję.

Hawaii "jak to się zaczęło"

Jak to się stało? Jak się poznaliśmy?
Znaliśmy się już jakiś czas. On był z kimś, ja też. Ale to nie było to. Ale nigdy nie kochałam się w swoim szefie. W dodatku starszym o ponad 10 lat. Zaczęło się od pewnego Sylwestra. Który zmienił moje życie.
***
Poczułam wibrowanie  pod moimi plecami. Ręką wymacałam telefon i otworzyłam oczy.
Chwila.
To nie mój telefon. Odwróciłam się. Obok mnie leżał… Steve?!  I gdzie ja do cholery jestem? Czemu moja głowa tak boli?
I wtedy sobie przypomniałam. Sylwester… Tylko, że ja nie wybierałam się do Steve ‘ a.  Byłam na imprezie z Adamem.
- Steve? – dotknęłam delikatnie jego ramienia.
Otworzył oczy… i prawie spadł z łóżka.
- Kono? Dlaczego jesteś w moim łóżku? Czy my…?
- Nie mam pojęcia. – odparłam szczerze.
I wtedy zobaczyłam, że jestem naga, Steve zresztą też.
- Cholera – upadłam na poduszki. – Nie miałam w planach przespać się ze swoim szefem.
Wstałam.
- Idziesz gdzieś? – spytał komandos.
- Nie mogę dłużej tu zostać. Ta noc… byłam pijana.
- Ale… - próbował protestować. – Nie mów, że ci się nie podobało.
Złapał mnie za rękę aż skurcz przeszedł przez moje ciało.
- Podobało czy nie, to był błąd. Jestem z Adamem. Nie powinnam była..
W milczeniu odnalazłam swoje ubrania na podłodze i wyszłam.

 ***
Tak, to był błąd. Nie chciałam się z nim przespać. Ale czy to moja wina, że go pokochałam?

piątek, 3 kwietnia 2015

Hawaii Prolog

-To on.
Te słowa krążą po mojej głowie. Dopiero po chwili rozumiem ich sens. On. Jego ciało. To on.
- Nie. – kręcę głową, cofając się.
- Kono – Chin podchodzi do mnie z wyciągniętymi rękami. – On nie żyje.
- Nie! – z moich ust wydobywa się krzyk, gdy widzę ciało. Jego.
- On nie umarł – szepczę.
Potem upadam. Ciemność.

Zmysły

-Chcę wyprowadzić się z Nowego Yorku - rzekł Mac.
         Spojrzałam na Maca ze zdumieniem. Przylatuję na weekend do domu i dowiaduję się, że mój ojczym ma w planach przeprowadzkę.
- Gdzie? – zapytałam tylko.
- Do jakiegoś spokojnego miasteczka. Nie wiem, może w Filadelfii? Mój dawny kolega- służyliśmy razem w marynarce-  mieszka w Rosewood.  Niewielkie miasto. Posiada niezłą szkołę.  Dużo zieleni. Byłem tam kilka razy. Tom mieszka z żoną i córką. Jest mniej więcej w twoim wieku. Ma na imię Hanna.
- Wszyscy? –zadałam głupie pytanie.
-Tak, ja, ty, maluchy i moja mama. Podobno ma dość Londynu.  Kupimy sobie jakiś ładny domek, z dużym ogrodem. – odrzekł Mac.
- Brzmi super – powiedziałam trzeźwo. – Ale czy mamy na to pieniądze?
- Ekonomiczna jak zawsze – roześmiał się tata. – Babcia sprzeda dom, my mieszkanie, poza tym mam jakieś zaskórniaki. Spokojna twoja rozczochrana.
                      
       * * *

 A więc wyprowadzam się z obskurnego Nowego Yorku do jakiegoś miłego miasteczka w Filadelfii. Aha. Cóż, najważniejsze, że nie wrócę już do szkoły. To zmotywowało mnie do działania. Przygarnęłam ręką  laptopa. Wpisałam w gogle „ dom do kupienia w Rosewood”. Sporo wyników. Kliknęłam na pierwszy.
         Było to biuro nieruchomości mieszczące się w Filadelfii, jednak miało w swojej ofercie również domy w kilku innych miejscowościach.  Kliknęłam w zakładkę „Rosewood”. Domki w większości mieściły w nowocześniejszej części miasteczka, jednak kilka stało w wiejskiej okolicy. 
         Szczególnie zachwycił mnie jeden z nich. Był dość duży, jednak nie luksusowy.   Elewacja była lawendowa, a okna były z białego drewna. Przed domem znajdowało się dość duże podwórko. Z opisu wywnioskowałam, że stał nieopodal dużego osiedla, sieci sklepów, placu zabaw i lasu. Po drugiej stronie płynęła rzeka.
         Chciałam pokazać dom Macowi, jednak ten gdzieś wyszedł.  Postanowiłam w takim razie wyłączyć komputer i iść na spacer z rodzeństwem, gdy moim oczom ukazał się komunikat, o nowej wiadomości. Otworzyłam ją.
„Gdziekolwiek się znajdziesz – też tam będę
-Angel”
Zawahałam się.
„Nie mogę się doczekać

-Lilly”
***
Nie będę tęsknić za Nowym Yorkiem. Mimo, że wiąże się z nim dużo moich wspomnień. To tu, po raz pierwszy zaznałam szczęścia ze swoją matką. Zaraz po tym, jak zabrała mnie ze sierocińca, trafiłam właśnie tam. Mama zaczęła pracę w laboratorium, wkrótce poznała Maca i urodziła mu dzieci.
                Uśmiechnęłam się, łapiąc za rękę Hannah, która wystraszyła się przylatującego samolotu i pogłaskałam ją po główce. Znajdowałam się wraz z  Margit, Hannah i Davidem na lotnisku. To właśnie dziś. Przeprowadzka. Po za granice stanu, to już coś.  David biegał po hali przylotów i co chwila musiałam go przywoływać do porządku. Margaret spała słodko na moich kolanach, niczym się nie przejmując.
                Nowy York… okropne miejsce. Brudno, pełno przestępców. Jak  w każdej dużej metropolii.  Nigdy tam nie chcę wracać. Kończy się właśnie kolejny etap mojego życia.  Sierociniec w Londynie, NY – to już za mną.
                - Lilly, jedziemy teraz do tatusia? – zapytała Hannah.
                - Tak, kochanie. Tatuś musiał polecieć do Rosewood wcześniej, bo chciał wszystko przygotować na nasz przyjazd.  – odparłam.
                - Zobacz, jaki duuży samolot!- zawołał David, podbiegając do nas.
                - Rzeczywiście – roześmiałam się.
                Spojrzałam na  tablicę, na której pojawiały się coraz to nowe loty. Nasz znajdował się już w połowie, co było sygnałem, że czas udać się na odprawę.  Lot upłynął nam w miarę spokojnie. Maluchy zasnęły.
*  *  *
               Pierwsze dni po przeprowadzce upłynęły nam na drobnych remontach w naszych pokojach i rozpakowywaniu wszystkich rzeczy. Babcia zadzwoniła do nas, informując, że owszem, przeprowadzi się do Rosewood, ale  nie zamierza z nami mieszkać. Powodem jej decyzji był zapewne brak miejsca w naszym nowym domu.
               Dom na parterze miał dużą kuchnię połączoną z salonem, gdzie mieścił się łądny kominek. Oprócz tego była jeszcze łazienka.  Na piętrze natomiast znajdowały się cztery sypialnie. Jedna należała do Maca, w drugiej spało moje rodzeństwo,  trzecia była gościnna, a czwarta należała do mnie.
               Pomieszczenie nie było zbyt duże, jednak bardzo przytulne. Miało ciemną, drewnianą podłogę i beżowe ściany. W moim nowym pokoju większość miejsca zajmowało duże i wygodne łóżko. Oprócz tego miałam również zabudowaną szafę, komodę, biurko i regał na książki. Większość dodatków była brązowa, co znakomicie pasowało do ścian, na których wisiały oprawione zdjęcia i  kilka plakatów.
               Wprowadziliśmy się w piątek, a w poniedziałek tydzień później miałam iść do szkoły.  Z mojej dawnej szkoły niedawno po przeprowadzce przyszła paczka zawierająca kilka rzeczy, które zostawiłam oraz list, w którym podpisali się prawie wszyscy mieszkańcy Anubisa. Prawie, bo podpisów Jessicy oraz Tylera nie było. Cóż… nie zamierzałam rozpaczać z tego powodu.
                Przeciwnie, czułam się dziwnie lekko, jakby to co zdarzyło się w domu Anubisa przytrafiły się komuś innemu, a nie mi. To nie mnie zdradził chłopak. To nie ja straciłam przyjaciółki. To nie ja uderzyłam w twarz nową dziewczynę Tylera. Nie ja…

*  * *

                - Lilly! – usłyszałam wołanie Maca.-Zejdź na dół z łaski swojej.
                Niechętnie wstałam z łóżka, na którym czytałam „Wichrowe Wzgórza” Emily Bronte.  Z tego co wiedziałam niedługo miałam omawiać tą książkę w szkole. Wolałam być do tego przygotowana. Wstając z łóżka zajrzałam jeszcze do pokoju rodzeństwa. David bawił się nową kolejką, Margaret bawiła się z Hannah „we flyzieja”. Uśmiechnęłam się na ten widok, schodząc po schodach.
                Mac czekał na mnie w kuchni.  Chrząknięciem oznajmiłam, że właśnie przyszłam.
                - Posłuchaj, Lills. Mam do ciebie prośbę. – rzekł tata.
                Spojrzałam na niego z uprzejmym zainteresowaniem na twarzy. 
                - Pamiętasz, jak mówiłem ci, że mój kolega mieszka w Rosewoood?
                Przytaknęłam.
                - Tom rozwiódł się z żoną, jednak wkrótce przyjedzie odwiedzić córkę. Zaproponowałem kolację. Tom przyjdzie z byłą żoną i córką.  Kolacja ma być za trzy dni. Biorę na siebie sprzątnie. Chcę cię tylko poprosić o ogarnięcie pokoju maluchów i twojego. Po za tym coś trzeba na tą kolację zrobić. A ja – uśmiechnął się nieznacznie – gotować nie potrafię. Zajmiesz się tym?
                - Jasne – odpowiedziałam.
                Właściwie lubiłam gotować. Poszłam na górę i otworzyłam zeszyt mamy, w którym mieściły się jej autorskie przepisy. Ona też lubiła to robić… Z zeszytu wysypało się kilka kartek i coś ciężkiego. Na kartkach były przepisy, jednak na jednej  z  nich pisało coś innego. Cięższy przedmiot upadł właśnie na łóżko, był to klucz. Zerknęłam na kartkę. Była bardzo podoba, o ile nie taka sama, do tej na której znalazłam liścik od mamy, schowany w jej szkatułce. Treść kartki zawierała jedynie adres.

Dayton,

Flower Street 28

             

Dary Anioła ff


"Kochać to niszczyć,
a być kochanym to być zniszczonym."
                                                                 - Cassandra Clare



  - No chodź, Izabelle! – zawołał za siostrą Alec.
                - Zawsze ci to tyle zajmuje – dodał  Jace, wywracając oczami.
                Po dłuższej chwili dziewczyna pojawiła się na schodach. Długie, kruczoczarne włosy zebrała w warkocz. Miała na sobie czarną sukienkę, skórzaną kurtkę i buty, które ubierała zawsze na takie okazje. Ponadto miała ze sobą sporo broni, podobnie jak jej bracia.
                We trójkę skierowali się w stronę biblioteki. Czekało tam już około dwudziestu Nocnych Łowców. Na środku stał  Robert Lightwood – ojciec  Aleca, Izabelle i przybrany ojciec  Jace’a.  Odchrząknął i zaczął przemówienie.
                - Witajcie Nefilim w Instytucie w Nowym Yorku. Ja i moja żona – zerknął na wyniosłą kobietę, stojącą obok niego – się nim zajmujemy. Celem dzisiejszej akcji jest zabicie kilkudziesięciu demonów, które ukrywają się w opuszczonej fabryce na Manhattanie.  Według nieoficjalnych źródeł ukrywa się tam również jakiś Nocny Łowca. Nie znamy jego nazwiska. Musimy go schwytać i oddać w ręce Clave.  Cóż… życzę wszystkim powodzenia.
                Wszyscy ruszyli w stronę lustra – było ono bramą. Przeszli przez nie kolejno i znaleźli się nagle  na ulicy. Naprzeciwko nich znajdowała się stara fabryka.  Rozległ się szelest i drzwi się otwarły. Za nimi było wiele demonów. Nocni Łowcy ruszyli do ataku.
                Jace nagle został odgrodzony od rodzeństwa. Zaczął rozglądać się na boki.  Wszyscy walczyli w głównym pomieszczeniu.  A co jeśli ten mężczyzna ukrywa się gdzieś głębiej? – pomyślał. Niezauważony przez nikogo przeszedł dalej.  Wspinał się po schodach, coraz wyżej. W pewnej chwili usłyszał coś.. Nie dochodziło z dołu. Był to męski głos.  Jace wyciągnął sefafiecki nóż  z kieszeni.
- Maelford – wyszeptał, a nóż rozbłysnął światłem.
                Blondwłosy chłopak ruszył  korytarzem, wzdłuż którego było pełno drzwi. Drogę oświecał sobie nożem. Na końcu korytarza zauważył kilka kropel krwi.  Ślady ciągnęły się do pomieszczenia, w którym paliło się światło. Jace ruszył w tamtą stronę. Wtedy to zobaczył. To, co wspominał do końca swojego życia. Ją.
 ***
  -Czemu się nie budzi? – czyjś pełen nerwów szept dociera do mnie.
                Leżę, a więc żyję. Ale gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Co się dzieje? Wszystkie pytania wwiercają się w mój mózg. Czuję ból. Wszędzie. Najmocniejszy chyba w prawej ręce.
                -Dlaczego? – z tym szeptem na ustach otwieram oczy. Mrugam intensywnie.
                 Leżę na niewygodnym łóżku. Kątem oka zauważam,  że podobne ciągną się po mojej prawej stronie. Z lewej jest ściana. Ściany są białe, a wysoki sufit wskazuje na to, że znajduję się w jakiejś wieży.  Obok łóżka jest szafka nocna. Szpital?
                Koło mojego łóżka stoją dwie osoby. Dwóch młodych mężczyzn. Jeden ma złote włosy i podobne oczy. Ubrany jest na czarno. Dostrzegam nóż przy jego boku i krzywię się. Nie lubię broni.  Drugi mężczyzna ma azjatyckie rysy twarzy. Ma na sobie garnitur, pokryty brokatem.
                -Kim jesteście? – szepczę.
                - Chciałem zapytać o to samo – odzywa się Azjata. Drugi milczy, ale bacznie mnie obserwuje.
                - Jestem Rosie.  Co ja tu robię?
                Moje spojrzenie pada na rozległą ranę na moim prawym przedramieniu. Wygląda okropnie. Nie mniej też boli. Mężczyźni  - a może chłopcy- wymieniają spojrzenia. Nie umyka to mojej uwadze.
                - Znaleźliśmy cię. – odrzeka jasnowłosy aksamitnym głosem. -W opuszczonym magazynie.  Byłaś okropnie poraniona, ale Magnusowi – kiwnął głową w stronę Azjaty- udało się cię poskładać. Kto ci to zrobił?
                - Nie pamiętam. – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Wiem tylko, że szłam jakąś alejką i on… on mnie uderzył. Straciłam przytomność. Potem… - trzęsę się z obrzydzenia -  krzyczał coś do mnie. Chciał wiedzieć…- zawieszam głos.
                                - O czym? – pyta łagodnie Blondyn.
                                Biorę głęboki oddech i odpowiadam.
                                - Chciał wiedzieć, gdzie mój ojciec ukrył Kielich Anioła.
                Obydwoje wlepiają we mnie zdumione spojrzenia. Nagle drzwi otwierają się gwałtownie. Wchodzi dziewczyna, ubrana na czarno. Ma bladą cerę i kruczoczarne włosy zaplecione w warkocz.
                - Ty – spojrzała na mnie  - chodź ze mną.
                Posłusznie wstaję z łóżka. Mijam chłopaków i wychodzę  na korytarz. Czarnowłosa zatrzymuje się.
                -Jestem Izabelle – mówi.
                - Rosie – odpowiadam. – Gdzie my właściwie jesteśmy?
                - W Instytucie. To tutaj zjeżdżają się Nocni Łowcy, gdy szukają schronienia – wyjaśnia Izabelle. Po chwili marszczy czoło i pyta:
                - Bo ty jesteś Nocnym Łowcą, prawda?
                - Wiem kim są Nocni Łowcy. Wiem jak walczyć. Chyba trenowałam.  Nie wiem skąd ta wiedza….
                - Przykro mi – mówi Izabelle i odwraca się ku mnie. – Tu będzie twój pokój.  – wskazuje na jedne z mijanych drzwi. Póki nie dowiemy się, kim jesteś zostaniesz w Instytucie. Tu będziesz bezpieczna.
                - Dziękuję – uśmiecham się. Miłe uczucie - wiedzieć, że ktoś się tobą przejmuje.
                - I jeszcze jedno – dodaje Iz. – Nie masz ze sobą żadnych ubrań. Na łóżku masz kilka moich. Jesteś ode mnie trochę niższa, ale nie będzie widać.
                Uśmiecham się.
                -Dziękuję!
                Otwieram drzwi, które wskazała mi Izabelle i wchodzę do środka.  Pokój jest niewielki, ale ładnie urządzony. Ściany mają kolor beżu, podłogi wykonane są z drewna.  Znajduje się w nim łóżko, szafka nocna i szafa.  Zgodnie z tym, co powiedziała moja nowa znajoma na łóżku leży kilka ubrań. Biorę do ręki niebieską sukienkę i wychodzę na korytarz. Chcę wziąć prysznic.
                -Gdzie ta łazienka? – rzucam w powietrze.                      

                - Do końca korytarza i w prawo.
***
Odwracam się szybko, a serce łomocze mi w piersi. Odnalazł mnie? Na szczęście to tylko blondyn, którego zobaczyłam w szpitalu.  Stoi, opierając się o ścianę. Jezu, ale on jest przystojny!
            - Wystraszyłeś mnie – mówię oskarżycielsko.
            - Ale też uratowałem –dodaje aksamitnym tonem. – Tam, w magazynie.
            - Dziękuję – mówię. Szczerze.
            -Gdzież moje maniery? – mówi kpiąco. - Jestem Jace Herondale.
            - Miło mi cię poznać – odpowiadam. – Rosie. Nazwiska nie znam.
            - Nie szkodzi. – mówi Jace.
             – Kazano mi przekazać ci, że za dwadzieścia minut będzie kolacja .Przyjdę po ciebie.
            Mówiąc to, odchodzi. Uśmiecham się i wchodzę do łazienki. Rozbieram się. Na moim ciele widnieje mnóstwo siniaków i blizn. Na prawej ręce mam świeżo zrobione iratze. Takie życie Nocnych Łowców. Rodzimy się po to, by ginąć. Za większe dobro. Jesteśmy wojownikami.
            Wchodzę pod prysznic. Odkręcam wodę i rozkoszuję się nią. Pożyczam szampon, który leży na półce, raczej nikt się o to nie obrazi. Wychodzę z brodzika i wycieram ciało. Potem się ubieram. Rozczesuję wciąż mokre włosy i opuszczam łazienkę. Otwieram drzwi mojej sypialni i wchodzę do środka. Rozlega się pukanie.
            - Wejść! – mówię.
            Drzwi  się uchylają  i wchodzi Jace. Ma na sobie czarne dżinsy i koszulę. Chętnie bym ją z niego rozbierała…. Rosie! Co to za myśli?! Ledwo powstrzymuję chichot.
            - Cześć – wita się.
            - Hej – odwzajemniam uśmiech.
            - Chodź, poznasz resztę mieszkańców Instytutu. – mówi Jace.
            Idę posłusznie za nim. Przechodzimy przez kilka korytarzy i docieramy do zaskakująco nowoczesnej kuchni. Przy kuchence stoi Izabelle. Przy stole siedzi czarnowłosy chłopak, bardzo podobny do Iz i Azjata, którego zobaczyłam
            - O nie.. –jęczy Jace. – Znowu coś gotujesz.
            - Nie marudź! – odpowiada śmiejąc się  Izabelle.
            - Mam dla ciebie jedną radę – zwraca się do mnie Azjata. – Nie jedz niczego, co ona zrobiła.
            - Dlaczego?  - pytam.
            - Bo umrzesz – wybucha śmiechem czarnowłosy chłopak.
            Śmieje się razem z nimi. Jestem zachwycona atmosferą panującą w tej kuchni. Lubię się śmiać, być radosną.
            - Alec! – krzyczy Izabelle. – Przysięgam, że zaraz coś ci zrobię.
            Chłopak, którego nazwała Alekiem pokazuje jej język. Dalsze przekomarzania trwają chwilę, potem siadamy do stołu. Siedzę obok Jace’a i Iz. Jedzenie, które ugotowała Izabelle okazuje się być okropne. Miało być to spaghetti, ale cóż… nie wyszło. Przełykam kilka kęsów i dziękuję za posiłek.  Dowiaduję się też, że Azjata nazywa się Magnus i jest chłopakiem Aleca, brata Iz.  Wstaję od stołu.
- Rosie? – pyta Jace. – Przechodziłaś kiedyś jakiś trening?
- Chyba tak – odpowiadam. – Nie jestem pewna.
- Możemy to sprawdzić – proponuje Alec. – Spotkajmy się jutro w południe w Sali treningowej. Zobaczymy.

Zgadzam się i udaję do swojego pokoju. Przebieram się w koszulę nocną Izabelle  i udaję do łóżka. Zmęczona, natychmiast zasypiam.
***
Skrzydła. Widzę je niewyraźnie. Raz się pojawiają, raz znikają z pola widzenia. Są białe i ogromne. Po chwili widzę resztę jego ciała. Anioł jest wzrostu zwyczajnego człowieka, ale jest piękny. Bije od niego surowość, ale też miłość. Wskazuje na mnie palcem, mówiąc:
                - Strzeż się. Mężczyzny z białymi włosami. – jego głos jest niezwykle melodyjny i lekki. Dodaje: -Rosie.
                Jego słowem odbijają się echem po mojej głowie. Wtem widzę coś innego. Pojawia się mężczyzna, który mnie okaleczył.  Słyszę szept. Ale to nie on szepcze.
                - Spokojnie, Rosie.
                Otwieram oczy. Nade mną widzę Jace’a. Jego złote oczy  się we mnie wpatrują. Siadam szybko.  Jace w mig rozumie o co mi chodzi i odsuwa się.
                - Wszystko w porządku? – pyta.
                Biorę głęboki oddech i mówię”
                - Tak, dziękuję.
                - Słyszałem krzyk i… wystraszyłem się.
                - Bałeś się o mnie? – unoszę wzrok i patrzę w jego oczy.
                Po raz pierwszy odkąd pamiętam coś poczułam. Jakby lekkie ukłucie w sercu. Czuję jego zapach, pachnie miętą i czekoladą. Zastanawiam się, czy jego usta też tak pachną. Stop, Rosie. Zejdź na ziemię.
                -Może – uśmiecha się Jace.  – Jest trzecia nad ranem.  Idę spać. Mogę zostawić cię samą?
                - Oczywiście – mówię lekko urażona.
                Chłopak wychodzi  z pokoju. Zostaję sama . Znów.  Przykładam głowę do poduszki i odliczam minuty do świtu. W końcu przed szóstą zwlekam się z łóżka. Biorę szybki prysznic i zakładam T-shirt i spodnie dresowe. Włosy spinam w wysoki kucyk i wychodzę z pokoju.
                Przypominam sobie, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest Sala Treningowa.  Stoję niezdecydowana na środku korytarza.  Postanawiam zejść na dół po schodach.  Z jednego z licznych pokoi wychodzi Izabelle.
                - Cześć ! – mówi głośno, podchodząc do mnie. Przytula mnie. – Miałam właśnie cię szukać.
                - Jestem – odpowiadam.
                - Na dole czeka na ciebie inkwizytor. Chciała z tobą porozmawiać. – wyjaśnia przyciszonym głosem Iz.
                Schodzę z nią jeszcze jednymi schodami i dochodzimy* do biblioteki. Jest to duże, owalne pomieszczenie. Książki poukładane są na półkach od podłogi po sufit. Przy stole z krzesłami stoi starsza kobieta, ubrana w czarną pelerynę, na której wymalowane są różne runy.
- Witaj – mówi, patrząc na mnie uważnie. – Nazywam się Rebeca Blackthorn.
Izabelle wycofuje się tyłem. Zostajemy same. 
- Dzień dobry. Nazywam się Rosie.
- Nazwisko?
- Nie wiem. Straciłam pamięć – jestem lekko zirytowana.
- Jak to się stało?
Opisuję jej całą sytuację. Kiedy kończę kobieta przez jakiś czas milczy.
- A więc ten mężczyzna chciał, abyś powiedziała mu gdzie twój ojciec ukrył kielich anioła?
Nagle słyszę huk. Całe wnętrze biblioteki pokrywa kurz. A na środku stoi on. Patrzy na mnie i oblizuje wargi.  Mój oprawca.

- Znowu się spotykamy – mówi.

Nie tym razem. Nie boję się. Prostuje się i rozglądam wokół. Potrzebuję broni. Wtem dostrzegam na ścianie miecz. Podbiegam i zrywam go ze ściany. Odwracam się w kierunku mężczyzny, gdy Inkwizytorka pada martwa na ziemię.
                Mężczyzna podbiega do mnie. Błyskawicznie robię unik i ja próbuję go zaatakować. Staram się unikać jego miecza, a on mojego. W  końcu dostaję w  ramię. W oczach ciemnieje mi z bólu, ale Nocni Łowcy się nie poddają. Nigdy.
                W tym momencie drzwi się otwierają, a mój przeciwnik traci na moment koncentrację. Celuję mieczem w jego serce. Przewraca się. Jeden ruch. Dwa palce. Byłby martwy. Ale nie mogę…
                Nie rób tego.
                Głos rozlega się mojej głowie. Brzmi zupełnie jak ten, z mojego snu o aniołach. Jest stanowczy, ale jednocześnie delikatny. Bije od niego moc, jak i majestat.  Cofam rękę. Wtem mężczyzna znika.
                Chwieję się. Czuję krew spływającą po mojej ręce.  Biegnie ku mnie Jace i Izabelle. Alec zatrzymuje przy zmarłej inkwizytorce.
                -Wszystko w porządku? – pyta Jace.
                - Jak on mnie znalazł? – odpowiadam pytaniem.
                - Teraz to nie jest ważne – mówi stanowczo Izabelle.
                - Zranił cię. – mówi Jace. Delikatnie dotyka mojej ręki stelą. Rysuje iratze i rana znika.
                - Dziękuję – odzywam się. – Dziękuję wam za wszystko.  Ale nie mogę tu dłużej zostać. Nie chcę narażać nikogo na niebezpieczeństwo.
                Wybiegam z Sali i na oślep kieruję się ku mojej sypialni. Nie wiem właściwie po co. Otwieram drzwi. Jace leży sobie wygodnie na moim łóżku.
                - Co tutaj robisz? – warczę.
                - Znam każde przejście w tym domu.  – odpowiada. – Chodź, porozmawiamy.
                Siadam koło niego.
                - Mieszkam tutaj od siedmiu lat – mówi Jace. – Wcześniej wychowywał mnie mój ojciec. Niestety, umarł. Przygarnęli mnie państwo Lightwood. Są w Idrisie. Mają coś ważnego do zrobienia.  Niedługo ich poznasz.
                -Dlaczego?
                -  Bo właśnie zamordowano Inkiwzytorkę.  To źle. Musimy o tym opowiedzieć. Chodź – łapie mnie za rękę.
                Tym razem już się nie odsuwam. Przeciwnie. Czuję go, pragnę. Jace przysuwa mnie bliżej siebie.  Delikatnie dotyka swoimi ustami  moich. Obejmuje w pasie. Uświadamiam sobie, że pragnęłam tego od kiedy go poznałam. Wplatam palce w jego włosy. Nic się nie liczy.
                Tylko my.

************************* **********************************************

Whispers